Stanisław Obirek: Post tenebras lux, czyli o świetlistości nadziei

Post tenebras lux, czyli o świetlistości nadziei

Stanisław Obirek

 

Po ciemnościach światło – ale tkwiąc w ciemnościach, nie wiem, czy one miną. To one wyznaczają moje tu i teraz. Dlatego tak trudno mi myśleć o świetle, gdy coraz większe obszary otaczającej mnie rzeczywistości pogrążają się w coraz bardziej przerażających mrokach.

Najpierw polityka odsłoniła swoje groźne autorytarne oblicze, demolując nawet pozory demokracji i normalności. Coraz więcej moich byłych przyjaciół i znajomych zaprzedaje duszę i ciało władzy bezwstydnie oferującej atrakcyjne apanaże. Nie, nie potępiam, nie demonizuję. Po prostu nie mogę wyjść ze rosnącego zdumienia, że tak szybko postępuje proces korupcji, rezygnacja z odruchów przyzwoitości, że tak łatwo można oddać sumienie w jasyr władzy. Nie dotyczy to tylko polityki, która już dawno poniechała nawet prób stwarzania pozorów troski o dobro wspólne. Jak się wydaje, uczestnicy tej gry społecznej umówili się, że najważniejsze jest zdobycie i utrzymanie władzy. A po nas choćby potop.

Skoro zgodzimy się, że wszystko jest polityczne, to ten przypominający rozwój gangreny proces niszczenia tkanki społeczeństwa obywatelskiego postępuje – coraz szerzej i głębiej. Szczególnie martwi fakt, że objął on również instytucje religijne, zwłaszcza hegemoniczne w Polsce wyznanie rzymskokatolickie. Owszem, miałem nadzieję, że coś się wydarzy, że dojdzie do opamiętania, a przynajmniej do przebudzenia, tym bardziej, że w Watykanie od ośmiu lat zasiada papież Franciszek. Właśnie z nim, podobnie jak wielu w naszym kraju, łączyłem nadzieję zmiany na lepsze. Spodziewałem się, że skoro od początku pontyfikatu tak wiele uwagi poświęca grzechom swego Kościoła, skoro z taką pasją tropi i tępi wszelkie przejawy klerykalizmu (nadmiernej i niczym nie uzasadnionej roli kleru w życiu Kościoła), a nawet hierarchikalizmu (arogancji hierarchów, którzy własne funkcje postrzegają jako zwieńczenie kariery w Kościele), to przecież coś z tej pasji dotrze również do Polski. Niestety, okazja, by coś z tymi przejawami kościelnych schorzeń zrobić, minęła bezpowrotnie. Trwająca niemal cały miesiąc wizyta ad limina apostolorum 135 polskich biskupów (od 4 do 31 października 2021 roku) zakończyła się kurtuazyjnym uściśnięciem dłoni i zbiorową fotografią z papieżem zadowolonych z siebie hierarchów. Zero refleksji nad tragicznym stanem polskiego katolicyzmu. Po tej wizycie polskich biskupów u Franciszka jeszcze większe ciemności ogarnęły nadwiślański katolicyzm. Tutaj na światło liczyć nie jestem w stanie.

Szczególnie porażające jest połączenie skorumpowanej polityki z upolitycznioną religią, które się wzajemnie wspierają i wzmacniają. Ta pierwsza, oczekując sakralnego wsparcia, pląsa w Toruniu na piknikach u Tadeusza Rydzyka, bezwstydnie wspiera najbardziej fundamentalistyczne i magiczne przejawy religijności, stroniąc jednocześnie od duchowości wrażliwej etycznie, i czuje się w swoich poczynaniach wręcz bezkarna. Ta druga natomiast, uśpiona wsparciem politycznym, jak najbardziej wymiernym finansowo, zupełnie zatraciła zmysł duchowy i moralny, pozostając głucha na wszelkie głosy wzywające do opamietania i zawrócenia z prowadzącej ku zatraceniu drogi.

Tak więc populistyczna polityka speciona w miłosnym uścisku z dominującym katolicyzmem nie budzi żadnej nadziei – trzeba jej szukać gdzie indziej. Może należy za Dostojewskim wierzyć, że świat zbawi piękno. Tę nadzieję, w mniej patetycznym tonie, powtórzył jego wielki rodak Josif Brodski, walcząc z nachalnym wulgaryzmem i tandetą. Ale i w polskich zasobach kulturowych mamy takie dyskretne ślady świetlistej obecności. Każdy może szukać w wybranym przez siebie kierunku. Ja na taki natrafiłem już dawno. Staram się go pielęgnować – dyskretnie, ale uparcie.

To Tadeusz Różewicz i jego poezja, którą ratuje świat przed rozpaczą. Być może to nie przypadek, że polityka z religią pospołu skupiła na nim swoją niechęć (słynne kazanie Stefana Wyszyńskiego zarzucajacego Różewiczowi demoralizowanie, co – jak się okazało – było również troską władz komunistycznych), może nieświadomie podejrzewając, że oferuje coś, czego ani jedna, ani druga nie była w stanie zapewnić – pokorną wiarę w człowieka i tylko w człowieka, i to pojedynczego. Ta twórczość to zaprzeczenie sloganu innego poety, twierdzącego, że „jednostka zerem, jednostka bzdurą”, bo tylko kolektyw ma znaczenie. Otóż dla Różewicza było akurat odwrotnie.

Z perspektywy lat muszę przyznać, że poezja Różewicza nabiera mocy. Zwłaszcza w okolicznościach tak dziwnych jak te dzisiejsze, gdy polityka zeszła na psy, a religia stała się źródłem nieustannej irytacji. Pozostały wiersze, dramaty, listy i kartki pocztowe. Jestem szczęśliwym posiadaczem niektórych z tych kartek; przechowuję je w moim prywatnym archiwum jak największe skarby. Oczywiście wiersze są najważniejsze. Dla mnie szczególnie ważny jest tom Nauka chodzenia z 2007 roku. Ten tom „chodzi” za mną, od kiedy go po raz pierwszy przeczytałem. Pewnie dlatego, że i mnie wtedy nie było łatwo, gdy uczyłem się chodzić bez podpórki instytucji, a może raczej wbrew niej. Bo od tamtego czasu to prawdziwi katolicy nie mogą mi podarować zdrady i zaprzaństwa, które zaczęło się moim odejściem z zakonu – i z Kościoła – w 2005 roku (wtedy myślalem, że tylko z zakonu, ale szybko się okazało, że tego nie można rozdzielić). No więc zacząłem się uczyć chodzić na nowo.

Różewicz jest w tej nauce bardzo pomocny i przydatny. Oto kilka kroków na drodze mojej nauki. Przede wszystkim zrozumiałem to, co Poeta napisał w wierszu z tomu Wyjście z 2004 roku, zatytułowanym serce podchodzi do gardła. Pisał: „Bóg zostawił mnie w spokoju/rób co chcesz jesteś dorosły/powiedział”. To proste stwierdzenie, które swymi korzeniami sięga roku 1945, zabrzmiało dla mnie jak nakaz chwili, choć oczywiście znałem jego wersję wcześniejszą, sformułowaną przez Augustyna w jego Wyznaniach – „kochaj i rób, co chcesz”. Jednak Augustyn był kościelnym urzędnikiem i nie wyobrażał sobie tego „robienia, co chcesz” poza Kościołem. Owszem, dość dokładnie przydzielał role i w tym życiu, i po śmierci. Różewicz wydaje się zupełnie niezainteresowany rozdawaniem ról.

Jednak, jak się rzekło, najważniejszy okazał się wiersz tytułowy, pisany w latach 2002–2004. Pewnie dlatego, że kiedyś przed laty mocno przeżylem tom pism Dietricha Bonhoeffera Chrześcijanin w Trzeciej Rzeszy. Wtedy zafascynowała mnie przede wszystkim tragiczna śmierć pastora Bonhoeffera dosłownie na miesiąc przez zakończeniem wojny (został powieszony 9 kwietnia 1945 roku). Nieprzypadkowo wiersz zaczyna się od cytatu oryginału wiersza napisanego przez Bonhoeffera w więzieniu Tegel w lipcu 1944 roku: „Langgestreckt auf meiner Pritsche starre ich auf die graue Wand”. Wszak dla Różewicza to nie tragizm życia jest ważny, ale poszukiwanie i pytanie o to, jak żyć? Trudno zresztą podejrzewać, by urodzony w 1921 roku poeta, który wojnę przeżył „w lecie” i którego poezję można określić jako poezję „po Auschwitz”, był poruszony akurat tą śmiercią. Był z nią oswojony i doskonale wiedział, jak pisał w wierszu poświęconym pamięci Paula Celana Der Tod ist ein Meister aus Deutschland.

Nie, to nie śmierć Pastora jest ważna, ale jego nauki. To pouczenie o Bogu nieobecnym. Jednak ta nieobecność nie oznacza rozpaczy czy tęsknoty za Bogiem –wymaga dojrzałości. Pisze w Nauce chodzenia Różewicz, a właściwie wkłada te słowa w usta Bonhoeffera, od którego chce się uczyć: „trzeba się z tym zgodzić/że Bóg odszedł z tego świata/nie umarł!/trzeba się z tym zgodzić/że jest się dorosłym/że trzeba żyć/bez Ojca”. To była nauka, jaką usłyszał Poeta od Pastora czytającego swój wiersz. Ale nie tylko. Również symboliczny pomnik, który pojawił się we Wrocławiu w kwietniu 1999 roku przy kościele św. Elżbiety, zainspirował Różewicza do dalszych rozważań. A ściślej rzecz ujmując, ten pomnik to zarys pomnika, tułów pozbawiony głowy i rąk, a jednak promieniujący zagadkowym światłem: „parzyłem na Światło na jego pomniku/bez głowy, bez ramion/a może Bóg wystraszył się/i opuścił Ziemię?/zamiast odpowiedzieć na moje pytanie/położył palec na ustach”.

Pastor ma dla Poety jedno pouczenie: „skreśl słowo »piękno«”. Myślę, że to ciekawe zwieńczenie nauki chodzenia, a może i pisania poezji. Ważne, że można w tej poezji dostrzec tajemnicze światło dające nadzieję.

Grafika: Victor Soma